Zapadający w pamięć cytat pochodzi z rozpowszechnionego w Internecie tekstu „Pięć typowych błędów w umowach wdrożeniowych” mecenasa Marcina Maruty. Mec. Maruta jest żywą legendą polskiego prawa IT i tekst nie zawodzi. Kiedy jeszcze o prawie IT mówiło się głównie na kilku najlepszych polskich wydziałach prawa – na zajęciach z prawa autorskiego – kiedy nawet najbardziej atrakcyjny klient nie do końca wiedział, do kogo się zwrócić ze swoimi problemami ze sfery IT, kiedy jeszcze informatyka stała na o wiele niższym poziomie, mec. Marcin Maruta pracował na markę, którą jest dzisiaj.
Błędów doliczyłem się więcej niż pięć, a w szczególności:
1. nieokreślony przedmiot umowy, nieokreślone zarządzanie zmianą,
2. „umowa sobie a życie sobie”,
3. kary umowne i odpowiedzialność niedostosowane do obowiązków, niejasne, nieegzekwowalne,
4. obowiązek współdziałania zamawiającego kością niezgody – obowiązek współdziałania niedoprecyzowany w umowie,
5. brak prawa odstąpienia dla zamawiającego po przeprowadzeniu analizy,
6. nieegzekwowalny i zbyt ograniczony obowiązek złożenia kodu do depozytu.
Zainteresowanych szczegółami odsyłam do niezwykle ciekawego tekstu, którego autor raczył podzielić się z nami bardzo wartościowym doświadczeniem zawodowym. Natomiast w tym poście chciałbym na to doświadczenie spróbować nałożyć swoje.
Mecenas Marcin Maruta w znakomity sposób przedstawił to, co – to prawda, że rzadko, bo trąci to myszką – powtarzam klientom. Clara pacta claros faciunt amicos, mawiali Rzymianie. Rzymianie nie mieli IT, ani nie mieli „kontraktów”, prawo za to i prawników mieli najlepsze na kuli ziemskiej. I do dziś z tego korzystamy, także w sferze prawa It.
W szczególności pkt 1, 2, 3, 6 wyżej sprowadzają się do zastosowania mądrości naszych rzymskich przodków do współczesnych umów IT. W moim przekonaniu precyzyjne, jasne i dopracowane przy udziale działu IT i drugiej strony umowy – realnie wynegocjowane – powinny być wszystkie klauzule umowne. Także te, które dotyczą nabycia praw do softwaru – względnych tj. licencji lub bezwzględnych, jak również odpowiedzialności za wady prawne (klauzula indemnizacyjna).
Tymczasem polski obrót prawny roi się od umów przygotowanych przez działy prawne i IT niemieckie lub amerykańskie. Moi koledzy, radcy prawni, oferują niekiedy klientom przypadkowe wzory, których źródła trudno jest mi się domyślać, w ogóle niedostosowane do prawa polskiego.
Z niezrozumiałych względów polski sędzia miałby np. odróżniać direct damages i indirect damages, tj. kategorie obecne w prawie common law, ale nie w polskim. Inne wzory zmuszałyby go z kolei do odróżniania głównego obowiązku umownego od innych obowiązków umownych – kategorii obecnych w prawie niemieckim, i to dopiero od dużej reformy BGB ponad dekadę temu, ale nie polskim.
Niska jakość projektu umowy wyklucza przewidywalność wyroku i praktycznie wyłącza możliwość skorzystania z pomocy sądu.
Zetknąłem się też z sytuacją, w której jedna strona (A) próbowała dystrybuować naprawdę nietanią płaszczyznę softwarową rękami mojego klienta (B), który z kolei miał obowiązek oferowania klientowi końcowemu (C) rozwiązań w modelu back to back, tzn. tak, aby móc swoją odpowiedzialność względem C przerzucić na A. Próba wynegocjowania odpowiedniej umowy z A zakończyła się na prośbie o dostosowanie choćby w podstawowym zakresie umów A do prawa polskiego i na wskazaniu, jak bardzo one od niego odbiegają, i że przez to nie mogą pod jego rządem funkcjonować.
Niska jakość projektu umowy blokuje biznes.
Umowa zawierana w Polsce staje się na naszym terytorium „prawem między stronami”. Musi być zrozumiała dla podmiotów stosujących prawo, tj. polskich urzędów i sądów oraz dostosowana do wymogów polskiego prawa. Szanujmy się. Umowy niejasne, z klauzulami, których nawet same strony nie potrafiłyby w razie potrzeby zastosować, pełne zagranicznych konstrukcji prawnych, traktujmy w najlepszym razie jako inspirację do stworzenia własnego projektu umowy. Nie mają one samodzielnej wartości jako projekty czynności prawnej w pełni skutecznej i nie wywołującej niechcianych efektów w Polsce.