Coraz częściej docierają do nas głosy o zaskakującym związaniu dużej firmy przez kontrahenta umową IT. Okazuje się, że ZUS nie oczekiwał, że będzie skazany na Assecco, Ebay, że będzie ograniczony w korzystaniu ze Skype, Bell Atlantic nie spodziewał się kiedyś, że będzie uwiązany do AT&T. Słyszy się też, że ten sam mechanizm występuje w umowach IT zawieranych z podmiotami ze sfery publicznej. Powszechnie znany jest problem niepełnego ujawniania niektórych API przez Microsoft. Takie ograniczanie konkurencji poprzez związanie kontrahenta lub uniemożliwianie wejścia na rynek ze swoim produktem jest specyficzne dla branży IT. Czy jest zgodne z prawem? Jak osiągnąć efekt blokady?
Licencja (zezwolenie) udzielana przez producenta oprogramowania jest elementem umowy, której klauzule są przedmiotem swobodnego uzgodnienia między stronami. W zakresie, w którym producent nie jest ograniczony przez ustawodawcę, może on zaproponować swojemu klientowi takie klauzule umowne odnoszące się do zasad korzystania z oprogramowania, jakie uważa za stosowne. Jaki jest zakres tego ustawowego ograniczenia? Nie zostało to do tej pory wystarczająco wyjaśnione. Ustawodawca zezwala korzystającemu z programu komputerowego na jego powielanie i ingerencję w jego treść, jeżeli jest to „niezbędne do korzystania z programu komputerowego zgodnie z jego przeznaczeniem, w tym do poprawiania błędów przez osobę, która legalnie weszła w jego posiadanie”. Twierdzi się, że w tym zakresie każdy, kto ma dostęp do kopii programu komputerowego nie łamiąc prawa, może go powielać i ingerować w jego treść w tych granicach. Nie można jednak zapominać, że właściwie te uprawnienia przysługują korzystającemu z kopii programu komputerowego tylko „jeżeli umowa nie stanowi inaczej”. O ile umowa nie może tych praw całkowicie wyłączać (bo jaki miałaby sens?), o tyle nic nie stoi na przeszkodzie, żeby precyzyjnie ustalała warunki i zasady takiego powielenia i ingerencji.
Przepisy prawa autorskiego dokładnie ustalają, w jakim zakresie zezwolenie uprawnionego, tj. producenta oprogramowania na zwielokrotnianie kodu lub tłumaczenie jego formy nie jest wymagane. Ustawa precyzuje, że chodzi o sytuację, w której jest to „niezbędne do uzyskania informacji koniecznych do osiągnięcia współdziałania niezależnie stworzonego programu komputerowego z innymi programami komputerowymi, o ile czynności te odnoszą się do tych części oryginalnego programu komputerowego, które są niezbędne do osiągnięcia współdziałania”. Producent może spróbować dookreślić w umowie, które informacje są „konieczne do osiągnięcia współdziałania”, i które części jego programu komputerowego są „niezbędne do osiągnięcia współdziałania”. Jeśli nawet nie jest to praktycznie wykonalne, to może przewidzieć polubowną procedurę ustalania zakresu tych informacji i części. Ustawa nie wymaga przy tym od producenta ścisłej współpracy z korzystającym i udostępnienia mu informacji pozwalających na opracowanie przez niego optymalnych rozwiązań, ani udostępnienia wszelkich poziomów kodu, a jedynie informacje „konieczne” w odniesieniu do części „niezbędnych”. Umowna regulacja takich kwestii pozwoli uniknąć konfliktów lub moderować je w sposób pożądany przez producenta.
Czy producenci oprogramowania potrafią korzystać z rozszerzonej możliwości ochrony w umowach swoich interesów poprzez zgodne z prawem wykreowanie takiego efektu związania kontrahenta, ograniczenia dostępu do swojego produktu, a więc – wytworzenie efektu blokady? Jak się okazuje, często potrafią (Asssecco), ale niektórzy potrafią lepiej niż inni (Skype lepiej niż Ebay). Konkurencję można przy tym legalnie ograniczyć nie tylko ukrywając interfejs, ale także – ujawniając go tylko niektórym podmiotom i tylko na określonych umownie zasadach. Drogą do osiągnięcia tego rodzaju efektu rynkowej blokady może być np. znakomita współpraca między działem IT a prawnym producenta oprogramowania. Chodzi o to, żeby było jasne, co dokładnie w sensie informatycznym jest przedmiotem umowy, jak również np. jaki jest status własnościowy różnych elementów softwaru, chociażby np. powstających w toku pracy (np. instalacji dużego systemu IT u klienta), czyli tzw. „deliverables”. Wreszcie jest istotne właśnie to, na jaki zakres ingerencji, i na jakich zasadach, godzi się producent, jeśli chodzi o zapewnienie interoperacyjności. Taka komunikacja między różnymi działami wymaga zdolności do porozumienia się specjalistów zupełnie różnych branż, posługujących się co zasady różnymi językami zawodowymi (profesjolektami). Niekiedy bywa ona czasochłonna, jednak nawet np. doraźne organizowanie tego rodzaju zespołów interdyscyplinarnych może okazać się opłacalne. Zgodne z prawem wykreowanie efektu blokady z punktu widzenia producenta oprogramowania jest przecież niewątpliwie – bezcenne.
[Post ukazał się pierwotnie w magazynie CIO]